EkonomiaSpołeczeństwo

Ziemia sp. z o. o.

Żyjemy w epoce przejściowej, u początków jakiejś nowej ery, której nie umiemy nawet jednoznacznie nazwać, co dopiero ogarnąć, przewidzieć, czy tym bardziej kształtować. Nie wiemy, dokąd nas niesie nurt zmian, coraz też trudniej nam się utrzymać na jego powierzchni. Podobnie mogą czuć się ludzie porwani przez wielką powódź, nie widzący brzegu, drzew czy wystających z wody dachów, na których dałoby się schronić. Muszą tylko jak najdłużej płynąć i liczyć na szczęście.

Kształtują nas procesy, których nie kontrolujemy i nie pojmujemy. Może to wzbudzać zrozumiałe lęki i uzasadniać pesymizm, ale samo w sobie nie musi zapowiadać katastrofy. Zresztą, z wywoływaniem katastrof nieźle radzimy sobie sami. I z podnoszeniem się po nich, jak do tej pory, też.

To może lepiej zamknąć oczy i nie patrzeć w tamtą stronę, gdzie czai się tyle strachów – w przyszłość? I nie myśleć tyle? „Myślenie nie należy do naturalnych czynności człowieka; jest ono wynikiem jakiegoś niedomagania, jak gorączka w czasie choroby” – pisał roztropnie Bertrand Russell. Ale jak mu wierzyć, skoro sam był notorycznym myślicielem?

Tym wstępem rozpoczynamy cykl tekstów Marka Chlebusia pod wspólnym tytułem „Lęk przyszłości”, będących dogłębną diagnozą współczesnych finansów, kapitalizmu, geopolityki i cywilizacji. Na końcu każdego odcinka znajduje się komplet tych tekstów. (od redakcji)

 

Finanse

 

W ciągu ostatnich dwunastu lat, baza monetarna dolara wzrosła przeszło sześciokrotnie. Podobne procesy dotyczyły też innych walut, ich skala jest zazwyczaj mniejsza, ale mechanizmy te same. I te same rodzą się pytania. Poszukajmy więc odpowiedzi na przykładzie dolara: skoro pieniędzy jest teraz sześciokrotnie więcej, czemu nie mamy sześciokrotnego wzrostu cen?

Jedno z wyjaśnień mogłoby być takie, że pieniądz zmniejszył cyrkulację, na przykład także sześciokrotnie, czyli że w obiegu byłoby go ciągle tyle samo. Ale wtedy powstaje pytanie, gdzie jest zamrożone pozostałe 5/6 masy pieniądza? W oszczędnościach jakoś tego nie widać, bo ich przyrost był wielokrotnie za mały. Więc gdzie?

A może to nie pieniądz zwolnił, ale towary przyśpieszyły obrót? Realne dobra nie mogłyby, bo podlegają fizycznym ograniczeniom, ale finansowe – czemu nie? Na przykład aktywa giełdowe. Komputery na giełdzie mogą handlować jeden z drugim z szybkością milionów transakcji na sekundę, odbijając między sobą to samo aktywo, jakąś na przykład baryłkę ropy, jeszcze niewydobytą, ale już tworzącą wirtualny obrót. Taki jednak handel nie absorbuje za bardzo pieniądza, bo jeżeli giełdę rozlicza się dobowo, to jeden dolar mógłby być użyty te właśnie miliony razy na sekundę pomnożone przez liczbę sekund w sesji, czyli pojedynczy dolar byłby w stanie obsłużyć wielomiliardowy rynek. I dużo więcej nie potrzeba, bo dobowy obrót giełdy nowojorskiej (NYSE) to właśnie kilkadziesiąt miliardów dolarów.

Trochę inaczej jest z dobrami cyfrowymi, jak oprogramowanie. Tu produkcja, czyli kopiowanie, jako bezkosztowe, nie znajduje gospodarczych ograniczeń, ale limity stawia rynek, bo wszelkie kopie, dopóki nie znajdą nabywcy, pozostają tylko abstrakcją. Jako binarne ciągi cyfr, są po prostu liczbami, dobrami co najwyżej potencjalnymi. Urealnienie ich wartości wymaga znalezienia kogoś, który by ją poświadczył, czyli nabywcy. A prawdziwa sprzedaż to już proceder znacznie wolniejszy od kopiowania. Za wolny.

No to może jakiś sprytny fundusz, tak jak te na giełdzie, postawił koło siebie dwa komputery, z których jeden dopisuje drugiemu pieniądze, a tamten, wzajemnie, temu pierwszemu przypisuje, na przykład, licencje na program x? Tego wykluczyć nie można, ale po zakończeniu takiego handlu, sytuacja byłaby właściwie taka jak przed nim, tylko te komputery poniekąd zamieniłyby się miejscami: ten pierwszy, który miał pieniądze, teraz miałby Windowsy, a ten drugi, zamiast Windowsów, miałby teraz przypisane pieniądze. To fikcyjny handel i równie fikcyjne miliardy, równowarte najwyżej paru dolarom, które by trzeba komuś zapłacić za samym przestawienie tych komputerów na biurku, dające przecież ten sam efekt. Wszystko powyżej tej kwoty, byłoby tylko finansową sztuczką, pozwalającą księgować fikcyjne wartości i nadmuchującą nowe bańki.

Do starego truizmu, że pieniądz jest fikcją, doszedł ostatnio nowy, że z tej fikcji zdjęto dotychczasowe reguły równowagi i stała się bańką, podobnie jak giełdy oraz rynki wirtualne. I tak sobie teraz te bańki puchną synchronicznie, a że jedne służą za miarę dla drugich, to w liczbach rozmiarów tego puchnięcia nie widać. Coraz częściej pojawia się jednak refleksja, że ten danse macabre nie może trwać wiecznie, i że pieniądz będzie wkrótce unieważniony – albo administracyjnie, albo przez hiperinflację. Na jakiś czas powinna wtedy powrócić gospodarcza realność, ale chyba już inna niż wcześniej.

Tu otwiera się problematyka następnego rozdziału. Bo jednak istnieje wyjaśnienie tego paradoksu pieniądza, że im więcej go robią, tym bardziej go brak. Otóż: pomnażanego pieniądza nie widać na realnych rynkach, bo tam jeszcze po prostu nie dotarł. Dostają go na razie wielkie fundusze, które zań wykupują mniejsze fundusze i firmy, za pośrednictwem których stopniowo sięgają po jeszcze mniejsze i mniejsze, ale do zwykłych ludzi ta lawina pieniędzy jeszcze nie dochodzi.

Transakcje na giełdach są szybkie. Cyfrowe wartości za cyfrowy pieniądz – to przecież tylko zapisy w komputerze, które pozwalają błyskawicznie przejmować firmy, surowce, kontrakty, tytuły własności, hipoteki, długi, ale tylko te zdigitalizowane. Znacznie trudniej jest sięgnąć po majątki ludzi, czyli głównie nieruchomości, w większości jeszcze analogowe. Potrzeba tu żmudnej pracy wielu mniejszych pomocników, opodatkowujących ludzi, zadłużających ich albo po prostu wykupujących, przejmujących ich majątki, które potem obrabiają formalnie i oddają funduszom giełdowym, już cyfrowym. To wymaga współdziałania nie tylko różnych biznesów, agentów i kancelarii, ale także państw, sądów oraz banków. A przede wszystkim wymaga to czasu.

Teoretycznie, na końcu takiej operacji, gdyby się udała, zostałyby wielkie fundusze z całym majątkiem świata i masy ludzi z wszystkimi pieniędzmi… które by wtedy można unieważnić. Byłaby to jakby nowoczesna wersja biblijnej historii wywłaszczenia
i zniewolenia Egipcjan, którą Księga Rodzaju podsumowuje tak: „Kupił tedy Józef wszystką ziemię egipską, gdy każdy sprzedawał swą posiadłość dla wielkości głodu; i poddał Faraonowi ją i wszystkich ludzi jej, od ostatnich granic Egiptu aż do najdalszych jego granic.” BJW Rdz 47.20–2

 

Ziemia sp. z o. o.

 

Mniej więcej od czasu upadku komunizmu, kapitalizm podlega poważnym przemianom ustrojowym. Zapoczątkowała je liberalizacja rynków i uprzywilejowanie finansów, potem przyśpieszyła komercjalizacja internetu i kryzys dotcomów, kolejny bieg wrzucił kryzys subprime’ów, teraz turbo włączył kryzys antycovidowy… a to przecież jeszcze nie koniec.

Ogólna natura tych zmian jest taka, że kiedy kapitalizm poczuł się systemem bezalternatywnym, nie musiał już, jak wcześniej, liczyć się ze społeczeństwem i nadal dowodzić swojej atrakcyjności. Wielki kapitał mógł dać upust swoim, skrywanym długo, bulimicznym instynktom – ponad wszelki rozsądek i użyteczność, nie wspominając nawet o przyzwoitości. Mógł już wzbogacać nielicznych kosztem reszty i kosztem ogólnego ładu, mógł zawłaszczać dobro wspólne, komercjalizować, monopolizować i degradować sferę publiczną, już nie tylko media, edukację, zdrowie, ale także bezpieczeństwo, wojnę, kosmos, a nawet prawodawstwo, sądownictwo i politykę…

Skutkiem tego, bezpośrednim lub ubocznym, był – i nadal jest – demontaż społeczeństwa dobrobytu, pauperyzacja klasy średniej, wywłaszczanie mas, pozbawianie ich praw, świadczeń, głosu… Oficjalne fundamenty ustrojowe, jak wolny rynek, demokracja, praworządność, pozostają w konstytucjach jako patetyczne deklaracje, lecz zaczęły być jawnie gwałcone, za przyzwoleniem, a przynajmniej przy bierności, społeczeństw, indoktrynowanych w szkołach, otępianych przez mass-media, warunkowanych behawioralnie przez internet, gry i media społecznościowe…

Te przemiany ustrojowe mają nazwanych beneficjentów. Są to fundusze inwestycyjne, stosunkowo nowe, bo startujące w większości pod koniec XX wieku, które w ciągu trzydziestu lat urosły prawie od zera do rozmiarów takich, że cztery największe z nich, zresztą wzajemnie powiązane, zarządzają w sumie kapitałami przewyższającymi PKB Stanów Zjednoczonych. 

Ich średni udział w akcjonariatach spółek z indeksu S&P500, obejmującego pięćset największych firm z amerykańskiej giełdy, wynosi około 25%, co daje Wielkiej Czwórce jeśli nie całkowity, to w każdym razie dominujący wpływ na działalność takich spółek, jak Microsoft, Apple, Intel, Google, Walt Disney, Time Warner, Universal, McDonald’s, Nestle, Monsanto, General Motors, Boeing, General Electric, Bank of America, JPMorgan Chase, Citigroup i tak dalej, i tak dalej.

Oto imiona Wielkiej Czwórki oraz sumy aktywów pod jej zarządem, podane w bilionach dolarów (dla ustalenia uwagi: PKB Polski to 0,581 bln USD): 

BlackRock

8,68

Vanguard

6,7

Fidelity

3,3

State Street

3,15

 

Razem

21,83

 Dla porównania:

PKB USA

20,8

 

Wszystkie liczby są wyrażone w bilionach dolarów i obejmują najnowsze dane za 2020 r., dostępne w angielskiej Wikipedii 30 stycznia 2021 r. Przytaczam je kolejno za stronami:

https://en.wikipedia.org/wiki/Economy_of_Poland,  https://en.wikipedia.org/wiki/BlackRock  , https://en.wikipedia.org/wiki/The_Vanguard_Group, https://en.wikipedia.org/wiki/Fidelity_Investments,  https://en.wikipedia.org/wiki/State_Street_Corporation, https://en.wikipedia.org/wiki/Economy_of_the_United_States

Sumy aktywów w zarządzie, choć imponujące, jeszcze nie oddają całej potęgi Wielkiej Czwórki, którą zwiększają różne kontrakty na zarządzanie i doradztwo. Przykładowo, Wikipedia, podając w cytowanym wyżej artykule o State Street kwotę 3,1 bln
„w zarządzie”, dodaje 36,6 bln „pod nadzorem i administracją”. Choć to słabsza forma władzy, bo nie podparta prawami własności, to jak widać obejmuje dwunastokrotnie większe kapitały, same w sobie już znacznie przewyższające i PKB USA, i wszystkie wyliczone wyżej aktywa pod zarządem Wielkiej Czwórki.

Bardzo trudne, a może w ogóle niemożliwe do wycenienia, są znane wpływy wielkich funduszy na instytucje międzynarodowe, jak Unia Europejska, Bank Światowy, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Rozrachunków Międzynarodowych, Światowa Organizacja Handlu, Światowa Organizacja Zdrowia… oraz wpływy na rządy państw, z amerykańskim na czele. O wpływach nieznanych opinii publicznej już nawet nie warto wspominać.

Obraz jest jednoznaczny: centrum globalnej władzy właśnie się buduje, co najmniej dla świata zachodniego. Na szczycie lub na froncie tej konstrukcji widać cztery wielkie fundusze: BlackRock, Vanguard, Fidelity i State Street.

Wielka Czwórka to jednak raczej przedostatnie niż ostatnie piętro piramidy władzy. Wyższymi władcami byliby ci, którzy rządzą Wielką Czwórką. Formalnie, za ich lidera uchodzi Lary Fink, zdolny finansista, który w 1988 r. założył BlackRock i do dzisiaj kieruje firmą. Ale to przecież tylko zarządca, sam mający już niewielki udział w kapitale firmy. On też komuś podlega i nawet, przynajmniej formalnie, może być odwołany.

Nikt by zresztą nie pozwolił tak urosnąć najzdolniejszemu nawet finansiście, żeby sam przejmował zarządzanie nad najpotężniejszymi biznesami świata, jak chociażby banki Rezerwy Federalnej. Takich interesów nie oddaje się bez walki, a wszystkich tych walk nikt nie mógłby wygrać – ani Fink, ani Rambo, ani Obelix. Z dużym prawdopodobieństwem, Lary Fink musi działać za przyzwoleniem wcześniejszych plutokratów, a oni sami, ci najwięksi, pewnie lokują się gdzieś nad nim albo za nim. Jest raczej arendarzem niż dziedzicem.

Sami dziedzice, rzeczywiści beneficjenci tego układu, nieznani społeczeństwu, pozostają całkowicie poza jego kontrolą, oceną i jakimkolwiek wpływem. Raczej też nie ma nad nimi władzy amerykańskie – i pewnie żadne inne – państwo. Mimo sytuacji ewidentnego oligopolu, żaden z ostatnich prezydentów nie zdecydował się wszcząć formalnego postępowania w sprawie Wielkiej Czwórki, tak jak kiedyś William Taft, który w 1911 r. sfinalizował proces antytrustowy przeciw Standard Oil, spółce Johna D. Rockefellera, uchodzącego do dziś, zapewne już niesłusznie, za najbogatszego człowieka w dziejach. No, ale majątek Rockefellera był wart „zaledwie” kilka procent amerykańskiego PKB.

Cdn.

8834240070?profile=RESIZE_400x

 

 

Marek Chlebuś

Wieloletni członek Komitetu Prognoz PAN, futurolog. Z wykształcenia fizyk i finansista. Z zawodu niezależny badacz i doradca. Tworzył modele socjoekonomiczne oraz politologiczne, analizy, projekty i prognozy, doradzał wielu instytucjom. Opublikował kilka książek i kilkadziesiąt artykułów naukowych. Współautor książki „Czy świat należy urządzić inaczej. Schyłek i początek” wydanej przez Komitet Prognoz „Polska 2000 Plus” przy Prezydium PAN.

 

Kompletny cykl artykułów „Lęk przyszłości” jest TUTAJ