EkonomiaPracaSpołeczeństwo

E-pastuch, czyli nowy wspaniały ład

Żyjemy w epoce przejściowej, u początków jakiejś nowej ery, której nie umiemy nawet jednoznacznie nazwać, co dopiero ogarnąć, przewidzieć, czy tym bardziej kształtować. Nie wiemy, dokąd nas niesie nurt zmian, coraz też trudniej nam się utrzymać na jego powierzchni. Podobnie mogą czuć się ludzie porwani przez wielką powódź, nie widzący brzegu, drzew czy wystających z wody dachów, na których dałoby się schronić. Muszą tylko jak najdłużej płynąć i liczyć na szczęście.

Kształtują nas procesy, których nie kontrolujemy i nie pojmujemy. Może to wzbudzać zrozumiałe lęki i uzasadniać pesymizm, ale samo w sobie nie musi zapowiadać katastrofy. Zresztą, z wywoływaniem katastrof nieźle radzimy sobie sami. I z podnoszeniem się po nich, jak do tej pory, też.

To może lepiej zamknąć oczy i nie patrzeć w tamtą stronę, gdzie czai się tyle strachów – w przyszłość? I nie myśleć tyle? „Myślenie nie należy do naturalnych czynności człowieka; jest ono wynikiem jakiegoś niedomagania, jak gorączka w czasie choroby” – pisał roztropnie Bertrand Russell. Ale jak mu wierzyć, skoro sam był notorycznym myślicielem?

Tym wstępem rozpoczynamy każdy z cyklu tekstów Marka Chlebusia pod wspólnym tytułem „Lęk przyszłości”, będących dogłębną diagnozą współczesnych finansów, kapitalizmu, geopolityki i cywilizacji. Na końcu każdego odcinka znajduje się komplet tych tekstów.  TUTAJ jest odcinek pierwszy „Ziemia sp. z o.o.” . Dzisiaj odcinek drugi. (od redakcji)

_____________________________________________________________________________________________________

Koniec państwa dobrobytu niczym odpływ morza odsłonił potwory, żerujące w głębi. Nie są one nowe, tylko znów je widać, jak sto czy więcej lat temu. Plutokraci byli w Ameryce w pewnym sensie zawsze, w końcu to oni utworzyli USA, a zarządzania cudzymi aktywami jako źródła zysku i władzy nie wymyślił Lary Fink. Podobną działalność rozwinął sto lat przed nim John Pierpont Morgan. Podpierał on spółki w kłopotach,
w które zresztą sam je często wpędzał, biorąc pełnomocnictwa do praw z akcji, tak że  z czasem przejął władzę nad całymi sektorami gospodarki, a jego wpływy wykraczały daleko poza USA. Układali się z nim prezydenci, a koronowani władcy świata przyjmowali go jak równego sobie (pochodził zresztą ze starego arystokratycznego rodu).

Założona przez niego i nosząca jego imię firma JP Morgan, nadal ma się dobrze, prowadząc podobną jak wcześniej działalność. W kryzysie subprime’ów właściwie to ona zarządzała finansami USA, i to jej działania rozpoczęły trwające do dziś szaleńcze emisje dolara.

Ameryka jakoś wciąż funkcjonuje – mimo, a czasem może dzięki wysiłkom plutokratów, nawet jeśli ci oczekują w zamian bajońskich korzyści. Może to nie oni są głównym problemem, a jeżeli nawet, to nie wiadomo, czy rozwiązywalnym. „To bardzo sprytni ludzie, nie wierzę żeby przez jakieś prawodawstwo czy cokolwiek innego (…) można było utrzymać takich ludzi w ryzach, to niemożliwe, oni zawsze będą na wierzchu” – tak pod koniec XIX wieku mówił o Rockefellerach William Henry Vanderbilt, skądinąd też plutokrata i wtedy najbogatszy człowiek w Stanach, nie całkiem więc wiadomo, czy można mu w tej materii ufać.

Globalny elektroniczny pastuch

 

To, co teraz robią, inspirują, a co najmniej akceptują, przed nikim i niczym nie odpowiadające finansowe władze USA i poniekąd świata, zdaje się wskazywać na stan ich kompletnej nieodpowiedzialności, bezkarności i braku poczucia jakiejkolwiek wspólnoty ze społeczeństwem, które zapewne traktują jak niegodny empatii plebs. Kapitalizm finansowy, czy raczej cyfrowy, stracił ludzką twarz i staje się coraz bardziej bezduszny, okrutny, nieludzki.

Z czasem mogłoby to prowadzić do rewolucji, ale na razie nie widać nawet zalążków rewolucyjnych idei czy rewolucyjnego gniewu. Skutecznie powstrzymują je sektory edukacji, mediów i rozrywki, kontrolowane przez rządzący układ, a gdyby te miały go zawieść, to ma on jeszcze dostęp do starych rozwiązań siłowych, a od niedawna także do nowych: do cyfrowych narzędzi kontroli i przemocy, tworzących coś w rodzaju globalnego elektronicznego pastucha. Implementację i legalizację tego e–pastucha szczególnie przyśpieszył kryzys antycovidowy, nadając mu status narzędzia antyepidemicznego. Nie trzeba chyba dodawać, że w zasadzie wszystkie spółki Big Tech, dominujące w sektorze cyfrowym, pozostają pod kontrolą Wielkiej Czwórki.

Nowa władza rozrosła się w cyberprzestrzeni i musi doceniać jej wartość. Zazdrośnie broni swoich przywilejów kontroli, wpływu i wyzysku, które – bez wszechogarniającej Sieci, bez terroru prawa autorskiego, bez wirtualizacji wartości, bez prywatyzacji kluczowych technologii – musiałyby się zredukować stu i tysiąckrotnie, do jakichś realnych miar. A taka degradacja boli. Poza tym, tracąc władzę, łatwo można „zyskać” odpowiedzialność. A to boli jeszcze bardziej.

Nowy system, choć jeszcze oficjalnie nie ogłoszony, już traci zaufanie społeczne, bo oceniany jest nie po hasłach, ale po skutkach, a te są dla jakichś 99% ludzi niedobre. Pozostały 1% tym gorliwiej szuka legitymizacji swoich przywilejów, pod propagandową osłoną różnych utopii, mających kierować uwagę społeczeństw na obszary odległe i abstrakcyjne. Rozwijane są idee zrównoważonego rozwoju, czwartej rewolucji przemysłowej, powszechnego akcjonariatu i inne podobne, mające ten wspólny mianownik, że nie naruszają interesów wielkiego kapitału. Możemy sobie zarządzać biosferą lub klimatem, ale w żadnym wypadku nie finansami albo internetem.

Ostatnim pomysłem jest tak zwany kapitalizm inkluzywny, który ma się sprowadzać do tego, aby korporacje przejęły od państw cały obszar dobra wspólnego, urynkowiając je  i wyjmując spod kontroli społecznej. Usługi publiczne – bezpieczeństwo, edukacja, zdrowie, środowisko – przestaną być ludziom należne, trzeba je będzie kupować. Ponieważ jednak nie będzie powszechnie dostępnej pracy, ogół dostanie symboliczne akcje, uzyskując status mikrokapitalistów, którzy będą mieli żyć z dywidend. Gwarantowane dochody z pracy zostaną w ten sposób zastąpione przez niepewne zyski z dość symbolicznego kapitału, a bezpieczeństwo ekonomiczne i socjalne będzie zredukowane, celem poprawy struktury globalnego bilansu. Zarządzanie sprawami publicznymi przejmie rynek, a prawa demokratyczne uzyskają charakter korporacyjny, gdy głosować będą akcje zamiast ludzi. Tak to wilk ma wyprowadzić owce z lasu…

Koniec demokracji, koniec wolnego rynku, koniec praworządności, plutokracja ponad rządem… Czy oznacza to koniec systemu, jaki znaliśmy, albo koniec Ameryki? Cóż, raczej koniec złudzeń co do systemu albo co do Ameryki, jeśli ktoś je miał. Zresztą, czemu świat miałby być właśnie taki, jak głoszą nauki społeczne? A jeżeli są tu trwałe rozbieżności, to czy nie należy ich zaakceptować i traktować tych różnych opowieści politologicznych lub ekonomicznych jako mitologii użytecznej w kształtowaniu dążeń, postaw, tożsamości? I w końcu, gdybyśmy jednak domagali się zgodności nauk  z rzeczywistością, to co miałoby się dostosowywać do czego?

 

Cyberkapitalizm

 

Jest coś nowego pod słońcem, co wzbudza i nadzieję, i trwogę, bo z jednej strony, może niesamowicie zwiększać bogactwo oraz potęgę ludzkości, a z drugiej, już rozwija się raczej poza jej kontrolą. To cyberświat: internet, roboty, maszyny i sprzęgnięci z nimi ludzie. Stwarza to całkiem nową jakość, która nie znajduje precedensów  w znanych dziejach. 

Do tej pory, rozwój cywilizacji był wypełnianiem misji „czynienia sobie ziemi poddaną”. Chociaż człowiek w coraz większym stopniu przekształcał świat dla swoich potrzeb, to jednak zawsze w ramach tej samej rzeczywistości fizycznej i biologicznej. Utrzymać się mogły tylko te rozwiązania, które potrafiły współistnieć z prawami przyrody i naturą ludzką. Inne ginęły.

Cyberświat może zmienić wszystko, bo nie tyle przekształca rzeczywistość w ramach realnego świata, ale stwarza nowy świat, świat wirtualny, z zupełnie nowymi regułami. Jest jak uniwersum gry komputerowej. Nie dotyczą go prawa świata fizycznego, bo nie ma w nim materii, nie dotyczą prawa geometrii, bo nie ma przestrzeni, nie dotyczą prawa ekonomii, bo nie ma dóbr rzadkich, a produkcja, czyli kopiowanie, jest darmowa. Większość ograniczeń, z którymi człowiek borykał się w świecie materialnym,
w cyberświecie znika.

Oczywiście, hardware cyberświata jeszcze długo pozostanie osadzony w świecie fizycznym i wymagać będzie materii, energii, przestrzeni. Dopóki też będzie potrzebować ludzi, musi jakoś zapewniać ich reprodukcję, choć z tym pewnie w końcu upora się biotechnologia. Ale to już dalsza przyszłość. Teraz cyberewolucja przynosi przede wszystkim dwa ważne zjawiska. Pierwsze to władza cyberświata nad człowiekiem, co najmniej w charakterze e–pastucha. Drugie to zbędność pracy dla zaspokajania ludzkich potrzeb, gdy pracę przejmują maszyny.

E–pastuch jest chmarą spersonalizowanych pasterzy osobistych. Nad każdym poddanym stoi sztuczna inteligencja, traktująca go indywidualnie, profilująca, obserwująca, warunkująca i sterująca nim przy pomocy technik behawioralnych, w sposób podobny do tego, który opisał kiedyś Burrhus Frederic Skinner. Wprawdzie u niego ludzie byli tresowani przez maszyny w szlachetnych intencjach, bo jego „Walden Two” to utopia pozytywna, do dziś zresztą znajdująca wyznawców, ale przecież te same techniki można wykorzystywać dla rozmaitych celów. Zresztą, kto powiedział, że nasz osobisty cyberpasterz nie będzie o nas dbał niczym jakiś Anioł Stróż? To przecież tylko kwestia odpowiedniego sformułowania definicji dobra.

Techniki behawioralne uzyskają niezwykłe wzmocnienie po zaimplantowaniu ludzi, za ich większą lub mniejszą zgodą albo bez niej. Implanty mózgowe staną się raczej regułą, przynajmniej u dzieci, jak teraz szczepienia. Zresztą, w powstającym środowisku internetu rzeczy, życie bez implantu może być bardzo trudne, tak jak dzisiaj życie bez telefonu czy konta bankowego.

Obok już wdrażanej utopii Skinnera, z pewnością będzie realizowana wizja Aldousa Huxleya z „Nowego wspaniałego świata”, przynajmniej w zakresie programowania genetycznego, które stopniowo staje się realne, i to nie tylko w odniesieniu do płodów, ale także do dorosłych ludzi. To może być kwestią najbliższych lat, aby odpowiednio spreparowany wirus mógł zarażać pewne grupy ludzi, którzy, po przejściu jakiejś grypopodobnej gorączki, będą z niej wychodzić odmienieni genetycznie.

Rola genów jest u dorosłego mniejsza niż u dzieci, i jednak to dzieci będą głównym obiektem edycji genetycznej – zapewne za zgodą, a nawet na prośbę rodziców. Genotypy dające różne przywileje – zdrowia, inteligencji czy długiego życia – z pewnością będą płatne, genotypy upośledzające już nie, mogą je nawet za darmo rozsiewać zmodyfikowane komary, przeciw czemu też będzie można kupować szczepionki…

Ponura antyutopia George’a Orwella z „Roku 1984” raczej się nie zmaterializuje, choć niektóre jej elementy jak najbardziej, na przykład kontrola obiegu informacji i pamięci przez Ministerstwo Prawdy, którego rolę już znakomicie wypełniają Google z Wikipedią. Przy okazji, co trochę zdumiewające, całkiem realna może się okazać Orwellowska wizja geopolityczna, przynajmniej jeśli chodzi o ogólny model organizacji świata. Przypomnę, że u Orwella były trzy supermocarstwa: europejskie (z Rosją), chińskie (po Morze Kaspijskie) i amerykańskie (z Wielką Brytanią i Australią), które nieustannie, ale dość pozornie walczyły o wpływy na terenach spornych, od Afryki po Południową Azję. Bardzo inspirujące, prawda?

 

Zastrzeżone prawa do czerpania pożytków z maszyn

 

Co do pracy, wydaje się, że już niedługo, maszyny i oprogramowanie byłyby w stanie zaspokoić praktycznie wszystkie potrzeby ludzi, no może oprócz potrzeby dominacji  i wyzysku. Ponieważ, z dużą pewnością, prawa do czerpania pożytków z maszyn  i oprogramowania zastrzeże dla siebie wąska kasta cyberlordów, zwykli ludzie będą musieli się jakoś tej kaście wysługiwać. A że ich praca, przynajmniej tradycyjnie rozumiana praca, nie będzie już potrzebna, będą musieli raczej oddawać swoją wolność, godność, organy, dzieci i co tylko zechcą ich panowie w zamian za dostęp do wszelakich dóbr. To zresztą byłoby tylko przedłużeniem już istniejących tendencji: kurczenia się najpierw sektora rolnego, potem przemysłowego, rozrostu sektora usług, dalej posług oraz incydentalnych przysług tak zwanego prekariatu. Niczego nowego wymyślać nie trzeba.

Podsumowując, nowy porządek świata, cyberkapitalizm, już się kształtuje, i jest zupełnie inny niż ten ustrój, o którym nauczają w szkołach czy piszą w gazetach. Zdumiewająco trafnie opisuje go fantastyka z pierwszej połowy XX wieku, w każdym razie lepiej niż współczesne podręczniki.

Cyberkapitalizm ma jeszcze wielki potencjał rozwoju technicznego: inżynieria genetyczna, implantowanie i cyborgizacja, internet rzeczy, informatyka kwantowa  i sztuczna inteligencja… Pomysłów wystarczy na dziesiątki lat i wiele kryzysów. Ma też cyberkapitalizm wielką władzę programowania umysłów i zapobiegania buntowi, która może mu zapewnić dziesięciolecia względnego spokoju.

Pierwsze widoczne zagrożenie stwarza nieunikniony chyba reset finansowy, gdyby był głupio przeprowadzony albo wymknął się spod kontroli. Ale też można przezeń przejść w sposób zorganizowany, osłonić propagandą, uzasadnić epidemią, terroryzmem, wojną.

Trudniejsze do kontrolowania problemy może przynieść nieuporządkowana jeszcze geopolityka i rywalizacja mocarstw. Problemy dla cyberlordów, nadzieje dla plebsu.

 

Cdn.

8834240070?profile=RESIZE_400x

 

 

Marek Chlebuś

Wieloletni członek Komitetu Prognoz PAN, futurolog. Z wykształcenia fizyk i finansista. Z zawodu niezależny badacz i doradca. Tworzył modele socjoekonomiczne oraz politologiczne, analizy, projekty i prognozy, doradzał wielu instytucjom. Opublikował kilka książek i kilkadziesiąt artykułów naukowych. Współautor książki „Czy świat należy urządzić inaczej. Schyłek i początek” wydanej przez Komitet Prognoz „Polska 2000 Plus” przy Prezydium PAN.

 

Kompletny cykl artykułów „Lęk przyszłości” jest TUTAJ