EkonomiaSpołeczeństwo

Ameryka jakiej nie znamy

W nowe dziesięciolecie wchodzimy z nierozwiązanymi problemami i nowymi zjawiskami, które już zdążyły uzewnętrznić się, ale wciąż nie osiągnęły poziomu, w którym dotychczasowe równowagi i rozwiązania systemowe i instytucjonalnie nie rozsypały się, aby tworzyć coś, czego dotąd nie znaliśmy. Trudno przyjąć, że stan ten przetrwa dekadę.

Na powierzchni widzimy wyraźnie kryzys w największych krajach demokratycznego świata, zaburzenia rynków finansowych, nadmiar pieniądza i rwanie się dotychczasowych powiązań gospodarczych. Nieco głębiej widać tracenie znaczenia demokratycznych mechanizmów na rzecz
nieformalnej, ale skutecznej władzy kapitału i kontrolowanych przez niego mediów zarówno tradycyjnych, jak i społecznościowych.

Dzieje się to dlatego, iż postępująca koncentracja kapitału i możliwość sterowania trafia do coraz mniejszej liczby osób, bogaci bogacą się coraz szybciej, biedni biednieją, a klasa średnia zanika w wyniku kilku niezależnych, acz wzmacniających się wzajemnie procesów. A nowoczesna technologia umożliwia kontrolę społeczeństw daleko poza wyobrażenia Orwell zawarte w książce „Rok 1984”. Nowoczesna technologia połączona z nowoczesną propagandą umożliwia narzucenie języka retorykii skrótów myślowych w ten sposób, że nie ma w nim miejsca na zauważanie zjawisk, które nie mieszczą się w obrazie lansowanym przez dane medium, zgodnym z interesami tego, kogo
reprezentują.

W wyniku tych procesów postępuje coraz większa polaryzacja stanowisk i to bez możliwości znalezienia punktów, dzięki którym możliwa byłaby merytoryczna dyskusja i wypracowanie kompromisu. Taka polaryzacja prowadzi m.in. do rozpadu demokratycznego państwa prawa.
Wzrost dobrobytu w najwyżej rozwiniętych krajach świata doprowadził do tego, że kwestie z podstawy piramidy Maslowa zostały w pełni zaspokojone, przestały interesować szerokie rzesze sfrustrowanego społeczeństwa (najbardziej nieszczęśliwe są najbogatsze narody). Zawsze gdy zainteresowania dużych części społeczeństw przesuwają się do czubka piramidy i wokół nich ogniskowane są spory, to jest to stan poprzedzający koniec pewnej epoki.

Nieformalne grupy interesów – krajowe lub zagraniczne, bądź obce rządy – stają się ważnymi uczestnikami procesów decyzyjnych, często długo w sposób niewidoczny lub mało widoczny dla opinii publicznej. Oficjalne struktury zarządzania państwem stają się upiększeniem lub marionetkami prawdziwych decydentów.

Kolejnym zjawiskiem sygnalizującym bliski koniec starej równowagi jest oderwanie się cen surowców,  a szczególnie energetycznych, od kosztów ich pozyskania. Ten proces jest efektem zarówno polityki państw, siły lobby branżowych (naftowe i węglowe) oraz potęgi gigantów spekulujących na tych rynkach. Dzień czy dwa na rynku obrotu tych surowców – kontraktów terminowych i opcji – to często więcej niż cała ich produkcja na całym świecie przez cały rok.

Ten paradoks prowadzi do daleko posuniętej nieracjonalności gospodarczej i musi doprowadzić do głębokiego kryzysu. Przypomnijmy że jedną z przyczyn upadku komunizmy był zanik rachunku ekonomicznego w wyniku oderwania się cen od kosztów.

Istnieje niewyobrażalna nadwyżka pieniądza ponad dostępne dobra. Tak długo jak na wirtualnym rynku finansowym osiągana jest wyższa rentowność niż w gospodarce realnej, tak długo odsuwany jest wybuch kryzysu. Jednak proces ten nie może trwać wiecznie. Gdy istotna ilość kapitału przepłynie do gospodarki realnej, będzie krach. To jest perspektywa najwyżej kilku lat.

Obecna zmiana administracji amerykańskiej może sugerować, że w próbie minimalizacji zniszczeń kryzysu uwzględnione zostaną w poważnym stopniu interesy tej części finansjery, która wsparła zwycięzców wyborów, również nieamerykańskie grupy interesów. Koszty kryzysu w jeszcze większym stopniu poniosą ci pozostali, co prowadzić będzie do jeszcze większych zmian w globalnej gospodarce i w strukturze znaczenia poszczególnych krajów. Co oznacza niebezpieczeństwo kolonizacji krajów mniejszych i silniejsze odejście od europocentrycznej organizacji świata.

Skrajna polaryzacja sympatii politycznych w USA i prawie równy podział oznacza, że ok. 20-25 mln osób może wyjść na ulicę. To już nie są zamieszki lecz wojna domowa, a opanowanie takiego buntu, na dodatek uzbrojonego, nie jest łatwe, jeśli w ogóle wykonalne. Powinniśmy zatem spodziewać, że nowa administracja – i oby się tak stało – wykona ruchy łagodzące złość republikanów. Jednak czy będą tego chcieli i czy im się uda?

Przychodzący do władzy demokraci są mieszanką stosunkowo młodych, radykalnych, nowych twarzy w polityce i przedstawicieli ekipy Obamy. Sam Biden jest bardzo doświadczonym politykiem i w czasach Obamy należał do bardziej umiarkowanego, a nawet bardziej konserwatywnego skrzydła partii. Czy i w jakim stopniu będzie on miał teraz kontrolę nad własną administracją tego nie bardzo wiemy, Trumpowi to nie bardzo się udawało. Chodzi tu nie tylko o jego zaawansowany wiek, ani operację neurologiczną, ale również o skład jaki powołuje do swojej administracji. Wiceprezydent jest sympatyczką marksizmu i koncentruje swoje zainteresowania na zagadnieniach rewolucji obyczajowej, co nie zapowiada budowy mostu porozumienia, wręcz radykalizować będzie nastawienie konserwatystów. Co gorsza, brak jakiegokolwiek doświadczenia międzynarodowego Kamali Harris i jej skoncentrowanie na zagadnieniach środowiska LGBT to zdecydowanie za mało jak na drugą osobę w największym mocarstwie i może prowadzić do utraty pozycji USA na arenie międzynarodowej, a w konsekwencji pojawienia się nowych, bądź zaktywizowania wielu lokalnych konfliktów i wojen. Można też obawiać się, że ewentualne rozwiązania podporządkowane zostaną interesom wąskiej grupy najbogatszych, przecież to oni wydali setki milionów na zwycięską kampanię, a w tym świecie rachunki się spłaca.

Gorszy od tego, że podział sympatii politycznych jest pół na pół, jest fakt, że nie ma możliwości porozumienia między stronami. Nie ma lub prawie nie ma punktów wspólnych, od których mógłby rozpocząć się dialog. Nie znaczy to jednak, że absolutna większość to albo skorumpowani zwolennicy bardziej lewicowych poglądów, bądź nawiedzeni prawicowi oszołomi. Absolutna większość to osoby, które podpisałyby się pod podstawami systemu amerykańskiego, opartego o prawo, demokrację, wolny rynek, wolność słowa i prawa obywatelskie.

Obie strony przekonane są jednak, że druga strona próbowała ukraść zwycięstwo wyborcze, a jednej to się udało. To bardzo źle wróży. Na naszych oczach USA z kraju niemal przesadnie praworządnego broniącego czystości reguł demokratycznych staje się krajem, w którym połowa obywateli przestała wierzyć w ich uczciwość.

Przypomnijmy, że nie całe 50 lat temu dwa mikrofony umieszczone przez agentów FBI w hotelu Watergate w siedzibie sztabu wyborczego demokratów doprowadziły do utraty stanowiska i meldunku w Białym Domu republikanina prezydenta Nixona, który za część lotu do domu musiał zapłacić z prywatnej kieszeni. Startował bowiem jako urzędujący prezydent, a lądował jako osobaprywatna, wykorzystująca ileś minut rządowy samolot. Teraz to już przeszłość. Wciąż obie strony mówią o demokracji i praworządności, lecz nie drobne pogwałcenie wolności wyborczej – dwa mikrofony – lecz podejrzenie milionowych fałszerstw nie rodzi żadnych konsekwencji, państwo nie
działa w tej sprawie.

Niewyobrażalną rzeczą było też najpierw ocenzurowanie urzędującego prezydenta a ostateczne wyrzucenie z mediów przez prywatne firmy amerykańskie. Wolność słowa przestała dotyczyć prezydenta, lecz wciąż istnieje dla Komunistycznej Partii USA, której www wciąż istnieją. Wielkim instytucjom finansowym nie przeszkadza współpraca z różnymi satrapami i agresywnymi reżimami, ale wejście na Kapitol zwolenników Trumpa powoduje, że zrywają współpracę z firmami należącymi do Trumpa i politykami go popierającymi. Świadczy to, że Trump pozostaje wciąż ważnym graczem na amerykańskiej scenie politycznej.
Również próba ostatecznego wykończenia Trumpa impeachmentem, nawet po zakończeniu sprawowania władzy – oznacza, że zwycięzcy poważne obawiają się pokonanego, że w następnych wyborach może skutecznie powrócić.

Te zmiany, w tym groźba wojny domowej, będą miały dalekosiężne konsekwencje dla całego świata w wymiarze politycznym i gospodarczym. Potęga USA jest gwarantem demokracji i wolności dla tzw. wolnego świata, europocentrystycznej organizacji świata i znanych nam powiązań
gospodarczych. Jej osłabienie wywoła radość w Pekinie i Moskwie. Choć na razie siła militarna i gospodarcza Chin jest daleko za Stanami, a cała gospodarka rosyjska to mniej więcej tyle co stan Texas, to osłabienie Ameryki, przeorientowanie celów polityki amerykańskiej z ugruntowania wzrostu potęgi na cele wewnętrzne da olbrzymie zmiany w całym świecie. Rosja i Chiny nie wyznają zasad demokratycznego państwa prawa, ale są w stanie w znacznej części świata wprowadzić swoje porządki w przypadku osłabienia Ameryki.

Mamy więc sytuacje nową i trudną, co jednak nie znaczy, że musi nastąpić tragedia wieszczona przez zwolenników Trumpa. Proces rozpadu znanej nam cywilizacji może byc zatrzymamy, choć będzie to bolesne. Wszystko zależy od tego, czy zostanie przezwyciężona społeczna polaryzacja, najbardziej niszczycielska siła współczesnych społeczeństw i państw.

 

Olgierd Bagniewski, główny ekonomista Klubu Dyrektorów Finansowych „Dialog”